Select

Widgets

Australia Zachodnia – The Real Outback Expedition

By Marek Tomalik on 5 czerwca 2002

Budzę się w buszu, przecieram zaspane oczy,
Wytrzepuję piasek z włosów,
Gdy jasne promienie słońca palą bez litości,
Czas ruszać w drogę, czas poszukać deszczu,
Uciec z klatki jarzącej się oślepiającym światłem żarówek,
Łapię okazję, jadę na kolejną równinę,
Omijam, doskonalę, przetrwam to co zostawiłem za sobą.

Jello Biafra – fragment pieśni „Sidewinder” z płyty „Pure Chewing Satisfaction” grupy LARD 1997

1

Jest drugi czerwca, roku 2002 ogłoszonego w Australii rokiem Outbacku. Pod patronatem Ambasady Australii w Warszawie, rusza na podbój szlaku Canninga pierwsza polsko-polonijna wyprawa „Australia Zachodnia 2002 – The Real Outback Expedition”. Siedmiu wspaniałych w czterech maszynach z napędem na cztery koła, przygotowanych do trasy na 120%.

Wyruszamy z Perth w strugach deszczu. 1000 km i tylko cztery miejscowości dalej docieramy do aborygeńskiej osady Wiluna. Ciągle pada. Niestety, wcześniejsze informacje potwierdzają się. Północna część szlaku (od studni nr 36) jest zalana, nieprzejezdna i oficjalnie zamknięta. Nawet policja w Wilunie przekonuje abyśmy zrewidowali nasze plany i poniechali niedostępnej trasy. Uzupełniamy zapasy żywności, paliwa, wody i wjeżdżamy na CSR.
„W buszu trzeba być sobą, trzeba być rozsądnym, nie należy się spieszyć i trzeba się poddać naturze. Australijczycy mówią Go as you flow! – idź z falą!” – przekonuje Adam Murcha. Pracując dla kompanii poszukujących surowców mineralnych, spędził na pustyni ponad trzy lata i nauczył się jej słuchać. Tam, ze względu na szybkość działania i nieobliczalny charakter, zasłużył na pseudonim – Rocket (Rakieta). Slązak, niepoprawny marzyciel, zbuntowany mechanik świata i samochodów. W 1981 roku uciekł z Siemianowic Sląskich i przez obóz uchodźców w Austrii zawędrował do najbardziej samotnego miasta na świecie – do Perth. Poznałem go w Cracovii, jednym z trzech klubów polonijnych stolicy Zachodniej Australii.

Pustynny szlak z dnia na dzień staje się coraz bardziej trudny – ogromna ilość rozpadlin i podjazdów. Pękają trzy kanistry – Dingo i Spini tracą 40 litrów wody, my 20. Arka Waldiego przy sporej prędkości wpada w dwie głębokie rozpadliny i poważnie uszkadza zawieszenie. To musi niepokoić, ale Waldi płynie dalej. Waldek Obłąk (Waldi) – budował domy w Polsce i Australii, teraz niespokojny duch, poszukiwacz złota i przygód, znakomity kierowca w buszu. Zakochany w swojej Arce (Kia 4×4). Staszek Olejnik (Spini) przywędrował na antypody, mając 7 lat. Na miejscowym UWA ukończył chemię i doktoryzował się. Teraz, podobnie jak Waldi, oddaje się samochodowym wędrówkom w australijski busz i zgłębia tajemnice epifitów Tillandsi, roślin czerpiących składniki odżywcze z powietrza. Poznałem ich obu dzięki uprzejmości franciszkanina o. Tomasza Bujakowskiego w Domu Polskim w Maylands, dzielnicy Perth. W ostatniej chwili dołączył do nas Zenek (Wielbłąd), zawód: inżynier. Tym sposobem do projektu pozyskałem czterech hardych Polonusów z Perth, a wcześniej dwóch przyjaciół z Polski: rock’n’rollowca Pawła Bulskiego (Dingo) i księgarza Darka Michasiowa (Biedrona).

Po trzech dniach jazdy w Outbacku wreszcie wygląda zza chmur słońce, a wraz z nim wyskakują z buszu pierwsze kangury, stada strusi emu, a także półdzikiego bydła i jednogarbnych wielbłądów. Spotykamy jednego z najbardziej jadowitych węży na świecie – Notechis scutatus z rodziny Elapidae (Zdradnicowate).
Przemierzamy tereny pasterskie z dużą ilością sawannowych traw spinifex, które przed zachodem srebrzą się i rytmicznie falują ustępując podmuchom wiatru. Zupełnie jak łany zboża. Wszędobylski spinifex jest niebezpieczny: nasiona z upodobaniem zapychają chłodnice samochodów, jego suche ostre jak igły liście potrafią dotkliwie zranić (nawet przez ubranie), a w kontakcie z układem wydechowym spowodować pożar.
Pokonaliśmy w ciągu całego dnia (ok. 8 godzin jazdy) zaledwie albo aż 130 km. Srednia – 16 km na godzinę. Nocleg przy studni nr 6, gdzie o dziwo jest woda i to dobrej jakości. Przed posiłkiem ruszamy na wzgórze. 17.15 – zachód słońca w barwach Epoki Snów wydaje się być nierealny i natychmiastowy. Oto Outback – mityczna, pradawna kraina Aborygenów, czerwonych piasków, pustynnych szlaków, dziwnych stworzeń, bezkresnych równin, niecodziennej roślinności i … dużego pragnienia. Dwa kwadranse później jest już zupełnie ciemno. Ognisko, herbatka, wódeczka, strawa na sen. Czajniczek billy i swag to niezbędniki australijskiego buszmena. Swag – gąbkowy materac, z kocem i podusią w brezentowym pokrowcu – zastępuje równocześnie namiot i śpiwór. W żeliwnym garze na ogniu przyrządzamy niemalże z namaszczeniem duszonki, beskidzki przekładaniec z ziemniakami. Po kolacji Rocket wypatruje ognistą łunę gdzieś na horyzoncie. UFO?

Dalej krwista czerwień i wyniosłość kolejnych wydm, aż do katedralnych klifów skalnych, kryjących malowidła Aborygenów sprzed tysięcy lat. Dreamtime to Epoka Snów, idealny stan trwania rzeczy, siła utrzymująca człowieka i środowisko w harmonii. Odnosi się do początku życia i jego kontynuacji w przyszłości, a jej kroniki to naskalne galerie i legendy przekazywane przez 2000 pokoleń, aż po dzisiejsze dni.

Studnia nr 17. Właśnie przekraczamy południową granicę występowania dębów pustynnych (Allocasuarina decaisneana). Rosną rodzinami ale małe są niepodobne do rodziców, stąd często bywają mylone. To z nich Canning budował studnie. Nam przypominają bardziej wierzby płaczące niż polskie dęby. W bardziej zasobnych w wodę rejonach kontrastują z nimi dostojne duchy niemal śnieżnobiałych eukaliptusów.

Jezioro Rozczarowanie jest jak ścięte lodem Sniardwy. Tyle że po horyzont tylko sól, kilkunastomilimetrowa jej warstwa. Fatamorgana. Moment nieuwagi miedzy studniami nr 18 i 19 i pakujemy się wprost w objęcia błotnistego, częściowo wyschniętego jeziora. Teraz już tylko – gaz do dechy, byle przeskoczyć grząski teren i znaleźć się na suchym! Stary ale jakże jary land cruiser (FJ 40, 1976) niemal unosi nas w powietrzu, ledwo panuję nad kierownicą. Przejeżdżamy. Zabrakło jednak czasu na nadanie radiem CB ostrzeżenia. Spini i Dingo po chwili zakopują się w błocie po osie. Silnik ich auta wyje jak bestia – pogrążają się. Pierwsze suche miejsce oddalone jest od zakopanej toyoty o około 90 m. Czy wystarczy nam lin? Jest ich prawie na styk. Oto cywilizacja XXI wieku w uścisku Małej Pustyni Piaszczystej.

Czerwono-brunatne fale piaszczystych wydm to prawdziwe wyzwanie dla podróżujących CSR. Od strony południowej, gdzie piaski są bardziej lotne zadanie nie jest proste. Aby nie zakopać się w piachu, na wzgórze trzeba podjeżdżać, trzymając napęd niskiej przekładni, na wysokich obrotach i koniecznie zmniejszyć ciśnienie powietrza w kołach. By nie pofrunąć na szczycie, lepiej gwałtownie ściągnąć nogę z gazu. Adrenalina! Takich wydm mamy do pokonania ponad 900, niektóre z nich dochodzą do 20 m wysokości. Najłatwiej jest rano, kiedy piach nie jest jeszcze taki sypki.

To był trudny dzień: prócz utopienia auta Spiniego i Dingo, Arka Waldiego złapała dwie gumy i miała problemy z czterema wydmami. Udawało się ją jednak przeholować. Według map i wskazań GPS-a mijamy właśnie Zwrotnik Koziorożca. Mamy za sobą 650 km (4 dni jazdy). Do najbliższego przyczółka cywilizacji, leżącego na północnym końcu CRS miasteczka Halls Creek – ponad 1200 km, czyli minimum tydzień jazdy. O ile w ogóle przejazd północną częścią CSR będzie możliwy…

Jeszcze przed kolacją kurs po zamówiony zrzut paliwa przy studni 23, zaledwie 25 km od naszego biwaku Georgia Bore. Cholera JEST!!! Stacja benzynowa na pustyni to dla nas dwie pełne (!) beczki z żółtym napisem „Tomalik” – 400 litrów, które tankujemy do zbiorników i kanistrów.

Zaproszenie do Parnngurr – zamkniętego rezerwatu aborygeńskiego, swoimi ścieżkami wydeptał Rocket, który nawet tu ma kontakty. Elektryczność, domy z blachy falistej i Coca-Cola – oto pustynna namiastka cywilizacji białego człowieka. Sympatyczne dzieci, mnóstwo psów (niektóre z nich wyglądają jakby tygodniami nie jadły), i starsza część społeczności gminy, która nie wydaje się ani przestraszona ani zachwycona naszym przyjazdem. Biała administratorka, atrakcyjna Amanda – przeciwnie – pozwala się przyjaźnie zagadnąć i zezwala na nasz udział w rytualnym polowaniu i zbieraniu jagód na pustyni. Pomagamy w zbieraniu owoców o nazwie Ginger Willy. Nie raz w buszu je spotykaliśmy i omijaliśmy z daleka. Teraz zachwycamy się ich miodowo-gorzkim smakiem. Pomidory pustynne (desert tomato) niejadalne mają tylko nasiona. Oddychamy z ulgą, że tym razem nie będziemy musieli próbować innych smakołyków – witchetty grubs – tłustych robaków wykopywanych spod korzeni akacji oraz iguany, której nie udało się dzisiaj upolować. Oto namiastka prastarej cywilizacji Aborygenów.

11 czerwca 2002, wtorek. O 7.00 wszyscy przy ognisku. Trudna decyzja – dalej pojadą tylko dwa samochody. Waldi z uszkodzoną Arką wróci do cywilizacji szlakiem Talawana (500 km do głównej drogi). Będzie ubezpieczał go Wielbłąd. Biedrona decyduje się towarzyszyć Waldiemu.

Jeżeli czegokolwiek należy się bać w buszu, to pożaru. Tymczasem wszystko wskazuje, że właśnie wjeżdżamy na zagrożony teren. Pokonujemy kolejne wydmy, wydaje się, że dym i ogień jest za następną. Złudzenie wielokrotne. Czarne kikuty na tle czerwonego piachu. Dym coraz gęstszy i coraz bliżej. Przejedziemy? Trzeciego dnia mijamy ogromny pożar zaledwie o kilometr.
Nieprawdopodobne są zmiany szaty roślinnej. Niemal za każdą wydmą w ostrych konturach inny krajobraz. Za każdym razem surowy, ale jednocześnie delikatny, nawet subtelny: fantasmagoryczne kwiaty (m.in. Kangaroo Paw, pustynny groszek Sturta, a także krzewiaste grewilie), dostojne trawy spinifex, prastare sagowce, krzaczasto-drzewiaste banksje (nektar ich kwiatów to jeden z przysmaków Aborygenów), to znowu wysokie badyle akacji ze sparaliżowanymi gałęziami, które mogą budzić grozę, strach i nic więcej. Wszystko zatopione w czerwono-brunatnym oceanie piasków. I jeszcze te zielone odrosty, strzelające soczyście niemal natychmiast po ustąpieniu pożaru. Bez niego nie byłoby tu życia – niektóre gatunki eukaliptusa uwalniają swoje nasiona tylko w czasie pożaru.

Studnia nr 33 – rezerwat Kunawarritji. Aborygeni częstują nas stekami z wielbłąda. To jest pyszne! Pobudka o 6.00, brrrrrrr jak zimno, prawie zero C. Tosty z serem i australijskim przysmakiem vegemite (wyciąg z drożdży z witaminami) z ogniska i jest energia na kolejny dzień. Narada buszmenów. Właściwie powinniśmy od tego miejsca pojechać szlakiem Kidson do cywilizacji, opuszczając północną, zalaną część CSR. Ale mamy paliwo, zapas żywności, wody, sprawne samochody, zdrowie i determinację. Ha, wszyscy za jednego – jeden za wszystkich. Jedziemy! Tu na pewno nie ma szans na żadną pomoc. Paliwa mamy według obliczeń na styk, zresztą i tak nie możemy go więcej zabrać. Przed nami kolejne 600 km. Co najmniej!
Przed studnią nr 36 CSR ginie w wodzie. Rocket i Dingo pieszo sprawdzają głębokość i twardość dna. Brodzą po pas. Nie przejedziemy. Wracamy 9 km i drogą przez mękę przeciskamy się grzbietami wydm. Albo kopny piach albo podmokły teren – każdy przejazd badamy, wysiadając z auta. Silniki chcą wyskoczyć spod maski. Poruszamy się bardzo wolno, kilka km na godzinę. Zachód słońca zastaje nas w odległości 10 km od studni nr 39. Najgorsze za nami. To był najtrudniejszy dzień, jesteśmy cholernie zmęczeni. Rozgwieżdżone niebo z Krzyżem Południa bardzo nisko, na wyciągnięcie ręki. Dingo za głową wyją do księżyca. Zasypiam opatulony w swegu.

Kolejne dni i coraz większy upał od wczesnych godzin porannych. Coraz więcej czerwonego piachu, coraz mniej roślinności. Oto jesteśmy w paszczy czerwonej bestii! Mapa błędnie prowadzi nas do studni nr 43! Wracamy na główny szlak, który z każdym kilometrem staje się bardziej dziki, zarośnięty, nieprzejezdny. Wysokie krzaki rosną tak blisko, że chłostają bez litości. Toniemy w patykach, liściach, pająkach i kurzu, który momentami jest tak gęsty, że nie widzę siedzącego obok mnie Rocketa. Do tego jeszcze dokuczliwy, trudny do zniesienia upał. Chcieliśmy piekła -oto jest, w całej krasie. I żadnych ludzi w promieniu kilkuset kilometrów.

Dojeżdżamy do studni nr 51 z wiatrakiem windmill, który stoi utopiony w jeziorku, ale dalej się kręci, dalej pracuje. Po drugiej stronie jeziora widzimy ciąg dalszy CSR, ale nie ma jak tam dojechać. Kilkanaście odcieni zieleni i tyle samo gatunków ptactwa. Jest tylko jedna możliwość: wracamy do zignorowanej kilka km wcześniej drogi przecinającej CSR Ale i tu trafiamy na lokalne podtopienia, które szerokim łukiem trzeba omijać, by po kilkuset metrach wrócić na szlak. Tym sposobem dojeżdżamy do zasolonej studni Bloodwood. Doskonale miejsce na kąpiel. Dingo i ja korzystamy z okazji i skrobiemy brud, najpierw nożem, a potem mydłem.

Pijemy resztki ocalonego Balentine’sa, który wiezliśmy na finał. Przejechał niemal cały CSR i na ostatniej dziurze stłukł się. Celebrujemy zwycięstwo. Jesteśmy jednym z niewielu konwojów, którym w ostatnich dwóch latach udało się pokonać całą długość CRS. Deszcze, mokradła, błota, pożary buszu, słone jeziora i sawannowa trawa spinifex – czy tak to sobie wyobrażaliśmy?

Marek Tomalik (Boss)

Kocham ten kraj spalony słońcem,
równin bezkresnych, krainy bez końca,
Górskich łańcuchów poszarpanych –
To suszą, to deszczem potopu chłostane.

Dorothea Mackellar – „My country” (tłumaczenie: Paweł Bulski)

Canning Stock Route (CSR)

Canning Stock Route (CSR) – kiedyś, najdłuższy szlak przepędu bydła. Obecnie, ze względu na długość, trudność i izolację stanowi największe wyzwanie spośród wszystkich off-roadowych szlaków na świecie. Wije się pomiędzy Wiluną i Halls Creek, dwiema zapomnianymi osadami z epoki gorączki złota. To niemal 2000 km bezdroży na zupełnie izolowanych od skupisk ludzkich obszarach. Mordercza trasa w poprzek sąsiadujących pustyni czerwonego środka Australii Zachodniej: Małej Pustyni Piaszczystej, Pustyni Gibsona, Wielkiej Pustyni Piaszczystej i Pustyni Tanami, przez australijski busz i stepy, przez wyschnięte, słone jeziora.
Kiedy na początku XX wieku (1906-1907) geodeta Alfred Canning wyznaczał szlak i budował co 30 km studnie, jego zleceniodawca – rząd Australii Zachodniej nie przypuszczał, że przepęd bydła tą trasą będzie morderczy zarówno dla ludzi, jak i zwierząt. Wcześniej Canning wytyczył słynny płot zapobiegający przemieszczaniu się królików (1833 km). Zasłynął też, niestety, z okrucieństwa wobec towarzyszących mu Aborygenów. CSR nie ma dziś żadnego znaczenia komunikacyjnego, a miejsce krów i koni stockmenów (australijskich kowboi) zajęły nieliczne konwoje z obowiązkowym napędem na cztery koła. Sezon trwa tu od czerwca do pazdziernika, czyli w zimie. Z 54 ponumerowanych studni i wodopojów, wybudowanych ongiś przez ludzi Canninga, do dziś ocalało zaledwie kilka. Tylko niektóre mają wodę zdatną do picia, toteż stosowny jej zapas trzeba zabrać ze sobą. Podobnie z żywnością i paliwem – przez dwa tygodnie będziemy zdani wyłącznie na siebie. Tu nie pomoże nikt. Na Szlaku Smierci zginęło już ponad 30 osób.

Loading