Select

Widgets

Żółta Flota pozdrawia spod Uluru

By Marek Tomalik on 5 czerwca 2015

04.06.2015 Marcin dla WYPRAW W SEDNO SPRAWY raportuje spod Uluru: Awaria trabanta tuż za Gwalią i Leonorą w Australii Zachodniej spowodowała nasz przymusowy postój trwający ponad tydzień w Laverton, dziś liczącym raptem 300 dusz miasteczku na skraju pustyni.

Jeszcze nie opadła temperatura po prawdziwej gorączce złota, która ogarnęła naszą ekipę po tym, jak w okolicach Laverton znalazłem wraz z Davem pierwsze samorodki…
W położonej tuż przed Laverton Leonory oraz Karlgorlie miały też miejsce nasze pierwsze kontakty z Aborygenami, rdzennymi Australijczykami. Trudno wypowiadać się, będąc tu raptem kilka tygodni, na temat sytuacji Aborygenów i moje obserwacje mogą być bardzo powierzchowne, niemniej jednak pokusiłem się o przełamanie pewnych barier, dzięki czemu mam nieco pełniejszy obraz całości.

Z perspektywy przeciętnego turysty, Aborygen to rodowity mieszkaniec tych ziem, którego najczęściej spotkamy pod sklepem z kartonem (!) piwa (na tych obszarach, gdzie nie obowiązuje prohibicja), podchodzącego do nas z prośbą o papierosa czy kilka dolarów, albo o zgrozo z pytaniem o benzynę …
Poproszony o kilka dolarów przez jednego z mieszkańców Laverton, spytałem co ma dla mnie. Zdziwił się bardzo, że coś od niego chcę.

– Chciałbym dowiedzieć się czegoś o historii waszego ludu, o waszym związku z ziemią, o zwierzętach, o polowaniach…
Usłyszałem:
– 10 dolarów.
– Przepraszam, ja nie mam pieniędzy, ale chcę dać Wam coś innego, jeśli chcecie. Dam wam moją historię, wy dacie mi swoją…

Zdziwienie przerodziło się po chwili w uśmiech. Miałem wrażenie, że nikt z tymi ludźmi nie rozmawiał wcześniej w taki sposób. Zostałem zaproszony do obozowiska , w zasadzie koczowiska pod miasteczkiem. Stare kanapy, plandeki przykrywające naprędce sklecone szałasy.

Nie jest to absolutnie miejsce gdzie żyją, mieszkają Aborygeni. Jak sami mówią – tak spędzają wakacje. Cała rodzina przyjechała terenowym autem z Warburton – aborygeńskiej osady na południowym skraju Pustyni Gibsona. A przyjechali tu ze względu na… alkohol. Lawerton to pierwsze miejsce, gdzie można kupić piwo poza terenem objętym całkowitą prohibicją. Problem jest bardzo złożony i nie można w żadnym wypadku go generalizować. Brak pracy, perspektyw. Z boku wygląda to jak kolejne, celowe działanie mające na celu eksterminację ale tym razem w białych rękawiczkach. Temat mocno mnie wciągnął, przedstawię go szerzej po powrocie do Polski.

Wracając do moich gospodarzy… posypały się historie, rodzinne i ogólne. Nawiązaliśmy nić porozumienia i wzajemne zrozumienie na bazie z kolei historii Polski i tragicznych losów Polaków podczas II Wojny Światowej. Dowiedziałem się o pradziadku jednego z nich – Abdulu Sirdarze, którego z kolei Anglicy ściągnęli z Afganistanu jako opiekuna wielbłądów (były to jedyny transport dalekodystansowy w pustynnych regionach przed pojawieniem się linii kolejowych), który wżenił się następnie w aborygeńską rodzinę. Pokazali studnię, którą Abdul wykopał 100 lat temu, gdzie czerpał wodę dla swoich wielbłądów. Wielbłądy uciekły, zdziczały – dziś na pustyni są plagą. Kolej dotarła do Laverton na początku XX w, ale 60 lat temu została zlikwidowana. A studnia stoi, ma 20 m głębokości i do dziś jest w niej woda. Wszyscy w okolicy z szacunkiem wspominają dumnego Afgańczyka.

Wymieniliśmy się adresami z naszymi aborygeńskimi znajomymi. Czy napiszą, nie wiem, ja z Polski mam taki zamiar. Tymczasem droga znów jest przejezdna, zatarty silnik w trabancie wymieniony – przyleciał wał korbowy prosto z Pragi. Ruszyliśmy ekipą w kierunku Uluru, świętej góry Aborygenów. Następnego wieczoru szykowałem wieczerzę naszej załodze z… kangurzych ogonów – przepis sprawdzony, działa, było smacznie i żyjemy.

Krótki przepis dla zainteresowanych:

1. Świeży ogon wkładamy do ognia, opalamy sierść, oskrobujemy nożem, powtarzamy czynność, aż do uzyskania czystej powierzchni skóry. Dla wygody owijamy ogon w folię aluminiową (lub tradycyjnie zawijamy w świeże, wilgotne pędy krzewów zapobiegające spaleniu naszego ogonka) .
2. Rozgarniamy żar, wkładamy ogon i przysypujemy grubą warstwą żaru.
3. Po blisko godzinie wyciągamy, łamiemy na porcje
4. SMACZNEGO! Bez przypraw, bez soli, bez konserwantów… PYCHA!

W następnej relacji odsłonię – przedstawię historię pokładową naszych awarii oraz rozpadających się trabantów, jawy i płonącego malucha.

Pozdrawiam spod Uluru
Marcin „Kaktus” Obałek (fot & text)

Więcej relacji z wyprawy: www.wsednosprawy.pl

0506_1

2705_4
Uluru_04
2705_7

2705_9

2705_aaa

Loading